wtorek, 3 listopada 2015
niedziela, 27 września 2015
piątek, 4 września 2015
Rzeź Woli
piątek, 31 lipca 2015
Stalowe impresje
Im dalej w Stalową, tym mniej pewnie się czuję... Ale moje wrażenia mogą być powierzchowne. To się wytnie, do którego zmierzam, jest miejscem nieco oddalonym (pieszo) od Dworca Wileńskiego, który traktuję jako "centrum" bliskiej Pragi.
W To się wytnie odbyła się kolejna odsłona japońskiego święta Tanabata, organizowanego przez Yorokobi no koen. To już trzecia edycja tej imprezy, która za każdym razem objawia się w innym lokalu, ale zawsze na Pradze - a ja zawsze aktywnie i japonistycznie udzielam się w trakcie wydarzenia.
To Się Wytnie okazuje się ważne także z varsavianistycznego punktu widzenia, jako że zbiera się tam także Praski Otwarty Samozwańczy Uniwersytet Latający ze swoimi wykładami.
Kamienica pod numerem 46, która gości tę mnogość wydarzeń, wygląda tak.
Przy okazji rozejrzałam się po najbliższej okolicy (paradowanie w kimonie trochę skróca kroki oraz dystanse, które chce się przemierzyć).
Jako fanka sztuki ulicznej nie mogłam nie zwrócić uwagi na dokonania francuskiego artysty Juliena de Casabianca'a, który wczesną wiosną wyprowadził kilka dzieł polskich malarzy z zaduchu muzeum na ulice Pragi.
W tym przypadku jest to "Hamlet polski" Malczewskiego oraz... przypomnę sobie później :(
Kolejna międzynarodowa "marka" to Loesje, która najczęściej objawia się w małogabarytowej formie vlepek - tu zwiększyła rozmiar i oddziaływanie...
wtorek, 14 lipca 2015
Noc Muzeów 2015
Tym razem moja trasa zaczynała się pod domem, w Królikarni. Wystawa "Majątek" była właśnie na finiszu. Składały się na nią pozostałości po kolekcji rzeźb rodziny von Rose oraz fotografie Zofii Chomętowskiej.
Von Rose zamieszkiwali posiadłość w Dylewie, pod dzisiejszym Olsztynem. Po ucieczce rodziny przed Armią Czerwoną dom został spalony i zapadł się, grzebiąc pod sobą rzeźby, odnalezione dopiero na początku XXI wieku.
Zofia Chomętowska byłą związana z rodziną Krasińskich, właścicieli majątku Królikarnia. Jako częsty gość filmami i zdjęciami udokumentowała życie codzienne mieszkańców i innych gości tego miejsca. Prezentowane zdjęcia obejmowały jednak jej szczerszy dorobek, nie tylko związany z Królikarnią.
Królikarnia jest uroczym miejscem bez względu na odbywające się tam wystawy, o czym przekonywałam na ostatnim spacerku.
Następnym punktem nocnej eskapady była Zajezdnia Mokotów, która obchodzi w tym roku swoje 60-lecie. Z tej okazji można było zwiedzić antyczne składy, zajrzeć do kanału serwisowego, obejść zajezdnię, przejechać się zabytkowym tramwajem. W międzyczasie odbywała się część "artystyczna" na scenie ustawionej w głębi hali.
W tym momencie nastąpiło przemieszczenie się do Centrum na spotkanie długiej kolejki chcących zwiedzić Muzeum Azji i Pacyfiku. Przez pierwsze minuty kolejka poruszała się dość sprawnie, jednak w miarę jak zaczęła się zbliżać pora pokazów walk wushu oraz tańca z wachlarzami bojowymi, zaczęłam tracić nadzieję, czy uda nam się jeszcze cokolwiek zobaczyć. Ostatecznie byłyśmy jednymi z ostatnich szczęściarzy, którzy zostali wpuszczeni w podwoje Muzeum. Co prawda i tak bardziej interesowała nas wystawa poświęcona japońskim obrzędom ślubnym...
Na zamknięcie nocy jeszcze wizyta na Placu Defilad i wzmocnienie się ofertą obecnych tam gastrowozów.
Jak co roku, cieszy mnie ruch ludzki na wieczornych ulicach Warszawy, cieszy mnie, że wydarzenie zaludnia nocne miasto całymi rodzinami i pozytywnie nastawionymi ludźmi.
W tym roku jednak rzucili mi się w oczy także "klubowicze" - grupy szeroko pojęta młodzież, dla której Noc Muzeów to nie tylko okazja, by wyjść na miasto i odwiedzić przybytki kultury, ale także, czy może głównie, żeby wprawić się w stan uniesienia alkoholowego i robić hałas. Być może to typowe sobotnio-wieczorne towarzystwo, które okupuje wieczory miasta, a tym razem po prostu byli bardziej widoczni.
sobota, 30 maja 2015
Spacerek po Królikarni
I tak: było o historii Królikarni, o jej mieszkańcach, o rzeźbach i szczególnie o jednym rzeźbiarzu, było o pszczołach, o donicach z pomidorami, o "Majątku", o pożarach, o kuchni...
piątek, 15 maja 2015
sobota, 11 kwietnia 2015
mody warszawskie
Tak już jest, że żywiołowość mody męskiej przewyższa w Warszawie modę damską. Może stanowi to regułę i gdzie indziej, ale w Warszawie jest tak na pewno. Moda męska ma w tym mieście coś z sił natury bardziej ślepych i bezdusznych niż moda damska. Zdarza się, że model wiatrówki, nowy rodzaj wiązania krawata lub nowy typ popularnego obuwia zdobędzie sobie herb elegancji i wtedy młodzież męska zaczyna się upodabniać do objętego pożarem suchego lasu. Moda kobieca ulega w Warszawie pewnej indywidualizacji, niezbyt wymyślnej, to prawda, ale zawsze. Natomiast męska... Instynkt stadny, cechujący warszawiaków w sprawach mody, ma w sobie coś przygnębiającego. Jej spontaniczność równa jest jej bezmyślności. Jeśli panuje moda na szarość, wszyscy są w Warszawie szarzy, jeśli na kolorowość - kolorowi. Przeciętny warszawiak lubi to co modne, nigdy natomiast nie zastanawia się nad tym, co ładne, nie rozważa swych upodobań, nie posiada własnych skłonności ku temu czy innemu przedmiotowi, takiemu czy innemu krojowi ubrania, tej czy innej barwie. Dlatego właśnie ginie w modnych tłumie. Albowiem ogromnej większości warszawiaków obca jest ta prosta prawda, że elegancja to nie to samo, co kosztowne naśladownictwo bieżącej mody, że elegancja to własne sympatie uwydatnione w dobrze dobranym do własnej osoby ubraniu.
Ogólnie rzec biorąc - najszerzej pojętą modę warszawską cechuje junackość. Warszawska młodzież męska lubi w ubiorze swym akcentować natychmiastową gotowość do szybkiego działania. Stąd, na przykład, sznurowane na piersiach piłkarskie koszulki, które noszone pod sztywną, czarna dwurzędówką stanowią szczyt wykwintu w pewnych kręgach warszawskiej stolicy. Podobną nutą sportowej gotowości dźwięczy moda kolorowych dżemprów lub zgoła koszulek gimnastycznych, wyglądających zuchowato spod rozpiętego kołnierzyka zwykłej koszuli pod szyję. Przedwiośnie tego roku stało pod znakiem inwazji płaszczy: były to płaszcze o charakterze półwojskowym, o kroju podobnym do angielskich trenczy - z pagonami na ramionach, mocno ściągnięte paskiem, z rozmaitymi klapeczkami i zapinkami na kołnierzu. Płaszcze miały wyrażać żelazną odporność ich posiadaczy na wszelką pogodę, wytrzymałość na wszelkie trudy i zmiany losu, miały być uniformem walczącego z niebezpieczeństwami wielkiego miasta mężczyzny. Płaszcze te, odpowiednio zapięte i na odpowiedniej sylwetce, sprawiały rzeczywiście duże wrażenie. Lecz moda ma to do siebie, że ogarnia wszystkich, bez względu na sylwetki. Było tedy do przewidzenia, ż moda ta i tym razem skończy się inflacją pewnych wartości. Warszawa zalana została rzeczonymi płaszczami: robiono je z zielonego drelichu, ze śpiworów, z impregnowanej popeliny, z impregnowanego rypsu, w kolorze khaki, w kolorach wszelakich odcieni trawiastych klombów, sinych metali, mlecznej kawy i kakao. Pojawiły się one na wszystkich: na sportowcach i matematykach., na młodych tokarzach i starych farmaceutach, na uwodzicielach i steranych ojcach rodzin, na gibkich postaciach dwudziestolatków i na przysadzistych, starszych panach - noszone z nonszalancją, swobodą wdziękiem, elegancją, niedbałością, niezręcznością, bezmyślnie, niechlujnie, krzywo i bez należytego zrozumienia piękna - określiły wygląd ulicy warszawskiej w owym przedwiośniu. Te płaszcze, berety, półbuty na białej i porowatej gumie, zwanej gumą Mikro."
(Tyrmand, Zły)
czwartek, 19 marca 2015
Marszałkowska 4
Początek stycznia – czas na wypełnianie postanowień noworocznych… sprzed dwóch lat;-) Lepiej późno niż wcale – i w ten sposób odbyłam szkolenie z pierwszej pomocy PCK.
Miało ono miejsce przy Marszałkowskiej 4, w wołającej o pomstę do nieba kamienicy oddalonej zaledwie kilka kroków od Placu Unii Lubelskiej. Fasada jaka jest, każdy widzi, i aż chce się odwrócić wzrok – obskurna elewacja, brak balkonów (zniknęły ponoć już pod koniec lat 90.), wygląd zapowiadający nieuchronną katastrofą budowlaną. Na forach sprzed lat 10 znalazłam informacje, jakoby budynek miał być odnowiony… najwidoczniej były to życzeniowe rozważania.
Biuro PCK sprawiało wrażenie zapomnianego przez III RP. Jednak i tu dostrzegłam kilka smaczków. Jako to w mieszkaniu przedwojennym (przed-pierwszo-wojennym) sufity są wysokie. W kilku pomieszczeniach stoją też kaflowe piece, które zapewne stanowią teraz jedynie pamiątkę po dawnych czasach.
Ponadto mamy w fasecie dekoracje "wodniackie", jak w holu.
Jednak najbardziej zaskakująca jest tablica pamiątkowa w kuchni.
Było to mieszkanie Aleksandr Bauera i Marii, z d. Ostyk-Narbutt, oraz ich córki Janiny (Gellert-Bauer), która będąc młodą dziewczyną w chwili wybuchu wojny, szybko włączyła się w ruch konspiracyjny.
Pani Janina w czasie wojny potajemnie studiowała medycynę, w trakcie powstania udzielała się jako łączniczka i sanitariuszka, wywodzi się zresztą z rodziny o tradycjach medycznych. Tak więc ulokowanie tu biura PCK poniekąd nawiązuje do dawnych mieszkańców;-)
A wracając do kursu pierwszej pomocy - bardzo udany i profesjonalny, polecam! Miejscówka jednak już zmieniona; oddział przeniósł się na Wolę (choć na stronie PCK dane adresowe jeszcze nie zostały zaktualizowane)
Na sam koniec jeszcze dawne zdjęcie początku biegu Marszałkowskiej. Interesująca nas kamienica ledwo widoczna.